KLASZTOR BENEDYKTYNÓW w Biskupowie KLASZTOR BENEDYKTYNÓW w Biskupowie

Mowy Ledwosłyszalne

Z radością prezentujemy nowość wydawniczą i jednocześnie literacki debiut
o. Krzysztofa. Mowy Ledwosłyszalne to niewielkich rozmiarów książeczka, na którą składają się teksty z pogranicza opowiadania, bajki i medytacji. Historie te dzieją się zawsze pod skorupą codziennych, często głośnych wydarzeń. Zmienności życia, tak bardzo absorbujące człowieka, mogą tworzyć bezsensowne iluzje pochłaniające siły, rozum i serce.

okladka-Mowy-ledwo

Stara benedyktyńska mądrość, wyrażona w pierwszym słowie Reguły Mnichów, mówi: Słuchaj. Wysiłek wsłuchiwania się w głos cichego szeptu, który stoi na początku wszystkiego co się dzieje, prowadzi do odkrycia stałego fundamentu. Mowy Ledwosłyszalne to próba wszechstronnego docierania do mądrość życia, którą cechuje prostota i głębia, barwność wśród szarości, obrazowość w skupieniu, poważne traktowanie poczucia humoru.

Poniżej zamieszczamy jedno z opowiadań pochodzące z niniejszego tomiku.

Jedną Ręką

W świecie podobnym do naszego, choć z mniej ukrytymi kontrastami niż w naszym, Stwórca uczynił wyspę, na której ulepił ludzi z jedną ręką. Ostrów jednorękich umieszczony był na biegunie podobnego nam globu. Nie panowały tam takie mrozy jak u nas, ale słońce świeciło zawsze pod kątem. Ląd ten nigdy nie został oświetlony od góry. Cienie były tam zawsze dość długie. Wyspa ta była bardzo uboga w symetrię. Gałęzie drzew wykręcały się zawsze w jedną stronę, trawa kłosiła się w półkłosiach, kwiaty miały płatki ułożone w półksiężyce. Nie było tam ptaków, ani zwierząt czworonożnych. Żyły tam za to różnorodne węże, wije i dżdżownice. W morzu zaś roiło się od niesymetrycznych ryb podobnych do fląder. Wszystko to zamierzył Stwórca, aby jednorękim żyło się bardziej naturalnie.

         Mieszkańcy wyspy byli bardzo pracowici i od wielu już lat chętnie sobie pomagali. Wcześniej bowiem byli podzieleni na dwa wrogie obozy walczące ze sobą. Pierwotnie walczyli na włócznie, ginęli wtedy gromadnie jak prosięta w czasie pomoru. Jedno z plemion zwane Bladym Ramieniem po jednej z potyczek szybko przeliczyło, że w tej wymianie oko za oko, chłop za chłopa, szybciej zniknie z powierzchni niż Sztywne Łokcie. Wpadło wtedy na pomysł, aby na czas ataku chronić się za dużymi tarczami. Stojąc razem w zwartej kolumnie, nie będą mogli co prawda atakować, ale też nikt się do nich nie przedostanie. Rzeczywiście, Sztywne Łokcie kłuły w tarcze i łamały na nich swoje włócznie. W obawie więc, że po złamaniu ostatniej dzidy nie zostanie im już żadna broń, odstąpiły od szarży. Z czasem też zawarto pokój i rozpoczęły się czasy współpracy.

         Jednoręcy byli niezwykle praktyczni. Trud wykonywania wielu czynności kosztował ich więcej niż jest to w przypadku dwuręcznych, dlatego też zawsze wszystko przemyśliwali i domawiali. Wynalazczości sprzyjała też jeszcze jedna ich zdolność – umiejętność obserwacji. Bacznie wszystko podglądali, obchodzili z każdej strony, potem obradowali, wyznaczali stanowiska i praca ruszała. Sztab ludzi z jedną ręką wyglądał jak zautomatyzowana fabryka. Każdy wykonywał na swoim stanowisku tylko jedną czynność. Wszyscy mieli jednakowy udział w pracach, co potęgowało zadowolenie z końcowego efektu.

Tak ludzie z jedną ręką zbudowali swoją zorganizowaną społeczność. Nie stworzyli narodu, ani nawet małej wspólnoty. Choć łączyli się w pary i zawierali związki, w których mężczyźni opiekowali się kobietami, a te zajmowały się domem, choć odczuwali ból, smutek, strach, radość, pokój i gorącą miłość, nie stworzyli kultury. Nie napisali wierszy, nie ułożyli pieśni, nie namalowali obrazów, niczego też nie wyrzeźbili. Stworzyli za to domy ze stałą temperaturą, termy, w których zażywali kąpieli, szpitale, w których chorzy odzyskiwali zdrowie, a potem znów uprawiali rolę i wydobywali surowce z ziemi. Osiągnęli naprawdę niebywały poziom życiowego komfortu, ale gdy się nie ma drugiej ręki, to wszystko zmierza jedynie ku przeżyciu. Więzi, które łączyły jednorękich, był pełne życzliwości i przypominały układanie klocków. Spotykali się oni na poziomie głowy, a o spotkaniu na poziomie serca, które jest jak przelewanie wina z karafki do kieliszka, nie mieli pojęcia. 

         Gdy ich zorganizowany bezbłędnie świat chodził długie lata bez zarzutu, Stwórca posłał na ich wyspę ptaka. Łabędzia, co symetrycznie macha obu skrzydłami. Usiadł on na ratuszu, co wyglądał jak odwrócone pół wiadra. Architektura na wyspie dążyła zawsze do asymetrii. Ptak rozpostarł skrzydła i zaczął je ostentacyjnie wietrzyć. Ludzie zbiegli się ze wszystkich miejsc miasta. Wpatrywali się długo w białe dziwactwo, w końcu jakiś mędrzec krzyknął:

– To zły znak. On chce zburzyć nasz gmach.

Przestraszeni przepędzili ptaszysko, co im dwa skrzydła pokazało. Zareagowali lękiem, jak przystało na praktycznych ludzi. Cóż bardziej praktycznego niż obawy? Tak wszystko wróciło do porządku na jeden tydzień. Młodzież, która zwykła niekiedy marnować swoją jedną rękę na głupoty, dorobiła sobie drugą sztuczną i przyszła tak do szkoły. Już kwadrans po ósmej, tłumaczyła się przed dyrektorem, który zakazał noszenie sztucznych rąk, a prowodyrów ukarał grabieniem liści przez całą jesień. W młodzieży jednak tęsknota za symetrią pozostała.

Minęło jedno pokolenie. Młodzież, niegdyś ucząca się, doszła do odpowiedzialnych urzędów na wyspie. Podczas jednej z rozmów nowego burmistrza z sekretarzem, gdy stali na tle okna, cień z ich obu wyobraził na podłodze dwuręką sylwetkę mężczyzny. Wróciły wspomnienia młodości, przypomnieli sobie białego ptaka, a w uszach usłyszeli trzepot jego skrzydeł. Na drugi dzień umówili spotkanie swojej szkolnej paczki. Nieoficjalnych schadzek jednoręcy nie robią, bo byłoby to stratą czasu. Burmistrz, sekretarz i kilku radnych na takie spotkanie jednak się odważyli. Wychowani z mocną anomalią wywołaną przez białego ptaka, mieli w sobie nieco zaburzony obraz jednorękiej rzeczywistości. Postanowili, że zamiast nazywać się 613 rządem, nazwą się Dwurękimi, a zamiast cyfry użyją godła z wizerunkiem mężczyzny z rozpostartymi dwiema rękami. Taki też symbol umieścili w sali ustaw.

         Na drugi dzień ciało ustawodawcze jednorękich było oburzone. Atakowali symbol, uważając, że robienie jakiegokolwiek wizerunku, to strata czasu:

– Rękę należy szanować, bo ma się tylko jedną. Lepiej nią podtrzymywać porządek społeczny niż go zakłócać prowokacją.

Oburzenie, choć wielkie, było stonowane, bo bunt do niczego nie prowadzi. To akurat jednoręcy mieli dobrze przemyślane. Nauczeni cierpliwości, czekali. Dwuręcy na czele z burmistrzem postanowili wywiesić godło przed ratuszem.

Na trzeci dzień w mieście zrobiło się gwarno. Symbol na głównym budynku miasta wywołał krytyczną demonstrację. Dwuręcy wiedzieli, że trzeba zakończyć te powroty do niespełnionych oczekiwań młodości. Burmistrz przeprosił społeczność i obiecał wrócić do przyjętych przez lata procedur. Gdy ściągał godło, Stwórca przysłał nad wyspę mewy. Miasto zamarło, ludzie usta otworzyli i wpierw patrzyli, potem nie dowierzali, potem obserwowali, a na koniec kontemplowali. Serca ich przeszły przez zdziwienie, zbrojenie i rozbrojenie, rezygnację, by spocząć w pokoju ludzi pogodzonych z tym, czego jeszcze nie wiedzą. Jak plaster odklejany z zaschniętej rany na owłosionej piszczeli, jak górnik wychodzący z szybu przed południowe letnie słońce, jak mnich stający z klęczek po dwóch godzinach bezruchu, taką przemianę przechodziły serca jednorękich. Widzieli mewy, co mają dwa skrzydła, latające jak chcą, bez większych uzgodnień, a żadna o drugą się nie rozbijała. Harmonia, którą dawała symetria, była bogatsza niż wymyślona przez nich organizacja. Ile wzorów powykręcały na niebie te ptaki, ile okręgów i spirali. Jednoręcy zrozumieli, jak bardzo są ubodzy. Swą biedę poznali, bo zaczęli pragnąć czegoś, czego mieć nie mogą: dwóch rąk. Taki wstyd ich ogarnął i w tym uczuciu stali się sobie jeszcze bliżsi. Zwrócili się w stronę burmistrza i przyjęli go na nowo gromkimi brawami. Ptaki zaś zamieszkały na wyspie na stałe.

         W nowej epoce, zapoczątkowanej bez rewolucji, wyspa jednorękich nabrała nowych kształtów. Bez niszczenia tradycyjnej organizacji świat i codzienność zostały obficie upiększone. Pojawiły się rzeźby, malowidła i pieśni, a nawet wierszowane przemowy przy biesiadnych stołach. O dziwo zbiory plonów i wytwory przemysłu nie zmniejszyły się. Czasu zrobiło się jakby więcej, bo i rozwiązań więcej się pojawiło. Kultura, którą stworzyli, uczyniła z nich jeden naród, jedną wspólnotę, a nawet bardziej, bo jedną rodzinę. A gdy bogactwo sztuki przeniknęło rzemiosło, poezja okrasiła mowę, malowidła ozdobiły ściany, rzeźby ożywiły bryły, muzyka posprzątała hałas, to w następnym pokoleniu przyszły na świat dwurękie dzieci. Jednoręcy jeszcze od czasu do czasu się rodzili, ale teraz niczego im już nie brakowało.